Romansów jest wiele, a każdy jest inny. Są takie na wesoło, są takie na smutno, są poważne i niepoważne, z wątkiem romantycznym głównym czy pobocznym.
I wciąż ją kocham to kolejny twór pana Sparksa, niekwestionowanego króla tego gatunku (chyba dlatego, że jest jednym z niewielu mężczyzn wśród wielu autorek romansów). Podchodziłam do książki sceptycznie - już wcześniej próbowałam przeczytać Ostatnią piosenkę i tak jakby mi nie wyszło.
Ekranizację I wciąż ją kocham oglądałam jakiś czas temu kątem oka, ale jakoś nie zrobiła na mnie wrażenia. Channing Tatum zrobił. Byłam więc ciekawa i, jakkolwiek to zabrzmi, pełna nadziei że może jednak ta książka będzie inna niż Ostatnia piosenka, będzie lepsza od swojej ekranizacji.
Cóż...
Dzieciństwo Johna Tyree nie należało do łatwych. Gdy okazało się, że świat nie stanie przed nim otworem, zaś szanse na uzyskanie wyższego wykształcenia są właściwie żadne, swoją przyszłość zobaczył w szeregach armii Stanów Zjednoczonych. Już jako żołnierz, będąc na przepustce, spotyka przypadkiem piękną Savannah Lynn Curtis, dziewczynę swoich marzeń, która studiując i pracując dla Habitat for Humanity, wraz z grupą studentów, w ramach akcji dobroczynnej, buduje domy dla ubogich... Miłość, która łączy tych dwoje rozkwita nawet na przekór okolicznościom. Dziewczyna obiecuje czekać na ukochanego, póki nie minie okres jego służby. Wydarzenia z jedenastego września, które wstrząsnęły światem, wstrząsną również ich życiem. John musi wybrać między uczuciem do dziewczyny i wiernością ojczyźnie. Pewnego dnia otrzymuje pożegnalny list od Savannah, w którym dziewczyna informuje go, że zakochała się w kimś innym. Gdy John wraca do domu, okazuje się, że miłość zmusi go do podjęcia najtrudniejszej decyzji w życiu.
Na początku byłam zaskoczona, że książka jest napisana z perspektywy głównego bohatera. Potem byłam jeszcze bardziej zaskoczona, ponieważ Sparks zrobił z niej naprawdę dobry użytek. Już po kilku stronach można było się domyślić, że poprzez ten sposób narracji lepiej poznamy Johna. Ba - zagłębimy się w jego charakter, tak jak on sam.
Już na początku zafascynowały mnie relacje Johna z jego ojcem. Gdy opowiada o dzieciństwie uważa, że nigdy go nie rozumiał - ale wtedy jeszcze z nim rozmawiał. Nie przejmował się jego charakterem. Jako nastolatek czy młody mężczyzna nie rozumiał go już w ogóle, nawet przestał z nim rozmawiać o jedynej rzeczy, o której mógł - zbieranych przez niego monetach.
John zaciągnął się do wojska, by się zmienić - i częściowo mu się to udało. Stał się dużo lepszym człowiekiem... I wtedy na scenę wkracza Savannah.
Nie żebym coś do niej miała... Dobra, mam. Od początku wydawała mi się trochę dziwna. Niby skromna dziewczyna, miła, uczynna, a do tego ładna... Ale odniosłam wrażenie, że wszyscy przedstawiciele płci przeciwnej są nią zainteresowani, nie tylko John, Randy i Tim (w sumie to i tak jest dużo). A poza tym ona wie, jak działa na facetów - co w ogóle nie pasuje mi do jej charakteru.
Mimo to Savannah zmienia Johna, który staje się jeszcze lepszym człowiekiem. Zaczyna rozumieć ojca. Pierwszego dnia pełni księżyca patrzy w niebo wiedząc, że jego ukochana również to robi. Odlicza dni do kolejnego dwutygodniowego urlopu, byleby się z nią spotkać, a potem do końca swojej służby. Jednak w poczuciu obowiązku po jedenastym września przedłuża służbę, a wtedy w Savannah coś pęka. Wysyła mu list, że znalazła innego.
John rzuca się w wir walki, wysłany do Iraku stara się zapomnieć... Wciąż patrzy w niebo pierwszego dnia pełni.
W tym momencie książka mogłaby dobiegać już końca - no bo ona go nie kocha, więc on z całą swoją miłością i złamanym sercem powinien rozmyślać nad sensem życia, prawda? Ale tutaj pojawia się ten wątek, który (jak wcześniej napisałam) fascynował mnie od początku.
Bo John zaczyna spędzać czas z ojcem. Znów zajmują się wspólnym szukaniem numizmatów. Opiekuje się nim, gdy ten dochodzi do siebie po wylewie. Spaceruje z nim, częściej milczy niż rozmawia, ale czuje z nim taką bliskość jak nigdy wcześniej.
Szczerze mówiąc, odkąd Savannah rzuciła Johna, książkę czytałam tylko dla tego wątku - ponieważ był, jak dla mnie, najważniejszym. Savannah to tylko epizod, nawet jeśli bardzo ważny. Relacje z ojcem trwały przecież od początku do końca.
Jeśli chodzi o styl pisania pana Sparksa, mogę tylko powiedzieć, że jest... Dobry. Nie wyróżnia się, ale czyta się to lekko. Może dlatego, że narracja jest w pierwszej osobie? Nie wiem, ale Ostatnią piosenkę czytało mi się o wiele ciężej.
Kończę już tę recenzję. Wiem, że nie napisałam tu nic konkretnego, ale sama nie mam konkretnych odczuć co do niej. Jeśli chodzi o romanse, chyba jednak wolę te harlekiny z lat '90. Pisane przez kobiety.
Gdy zmarszczyła brwi, pocałowałem ją w czoło.
- Gdyby nie ty - dodałem - nie potrafiłbym powiedzieć tego o moim ojcu. Nie masz pojęcia, jak wiele to dla mnie znaczy.
- Gdyby nie ty - dodałem - nie potrafiłbym powiedzieć tego o moim ojcu. Nie masz pojęcia, jak wiele to dla mnie znaczy.
W skali od jednego do dziesięciu? Pięć. Albo cztery i pół... Coś w tych okolicach.
Wow, książka Sparksa tak nisko oceniona! Zazwyczaj wszyscy czytelnicy wychwalają Sparksa, to dlatego jestem zdziwiona ;) Ja jednak nie miałam styczności z jego twórczością, chociaż Pamiętnik leże na półce i cały czas czeka na moją uwagę.. no może niedługo ;)
OdpowiedzUsuńJeśli masz ochotę możesz wpaść również do mnie (zauroczona-czarami.blogspot.com) :)