Zabawne, założyłam tego bloga we wrześniu i nic tu nie robiłam... A jako że w ferie należy sobie znaleźć koniecznie jakieś zajęcie (nie żebym ich nie miała już miliona albo i więcej) postanowiłam odświeżyć Ksionszki.
Na dobry początek zajmę się książką, którą kupiłam dawno, dawno temu (bo w wakacje), a zakup ten był bardzo impulsywny... OMG, Riczard! Piętnaście złotych?! Biorę! Jednak od tego czasu jakoś nie miałam czasu, ochoty czy nastroju, żeby się nią zająć. Teraz sobie o niej przypomniałam i przeczytałam w tempie ekspresowym, po czym zapragnęłam sięgnąć po inne książki Hammonda.
Kto pierwszy dotrze na biegun północny: Clarkson i May w supernowoczesnym wozie terenowym czy Hammond powożący psim zaprzęgiem?
Czy zdezelowany opel kadett to dobry samochód na wyprawę po bezdrożach Botswany?
Czy da się przepłynąć Kanał La Manche własnoręcznie skonstruowaną amfibią?
Ta książka jest jak wyjście na piwo z dobrym kumplem. Kumplem, który jest jednym z prowadzących Top Gear, najpopularniejszego programu motoryzacyjnego wszech czasów. Kumplem, który nigdy nie mówi „nie” i przyjmuje najbardziej szalone wyzwania.
Richard Hammond to, jak większość osób wie, prezenter brytyjskiego programu motoryzacyjnego Top Gear, który jest jednym z moich ulubionych programów w telewizji (ach, nie ma to jak sobotnie śniadanko podczas oglądania powtórek starych odcinków). U boku Jamesa Maya i Jeremy'ego Clarksona testuje najlepsze samochody świata, oraz przeżywa bardzo ciekawe przygody, które postanowił spisać w książce.
W Roku ekstremalnych przygód (wydanym też ponownie jako Jak zostać arktycznym ninją) umieścił ich pięć. Tylko trzy związane są bezpośrednio z programem, ale to one opisane są z tyłu okładki. Cóż...
Pierwsza przygoda - wyścig: Jeremy i James w terenówce vs Richard i polarniczka Matty w psim zaprzęgu. Wbrew pozorom nie jest to subiektywny opis tego, co można było zobaczyć na ekranie telewizora. Hammond skupia się na przygotowaniach do wyprawy: o tym, jak poznawał psy, jak uczył się przetrwania na śnieżnym pustkowiu czy jak został zaznajomiony z zasadami postępowania w przypadku pojawienia się głodnego niedźwiedzia polarnego. Opisuje też, jak wraz z ekipą na skuterach śnieżnych musieli marznąć nocami w namiotach, robić różne akrobacje by otrzymać dobre ujęcia oraz jak to było załatwiać się w śniegu. Nasza zima przy tym to bardzo przyjemna pora roku.
Numer dwa: trzeba udowodnić ludziom z Surrey że skoro oni mogą używać terenówek do odwożenia dzieci do szkoły i jeżdżenia do supermarketu, to ekipa TG przejedzie "kręgosłup Afryki" - Botswanę - w starych osobówkach. I tutaj poznajemy niezrównanego opla kadetta o imieniu Oliver, któremu się to udało (mimo wjechania w drzewo, zatkania kilku ważniejszych części piachem czy wpadnięcia do rzeki).
Jako trzecią Richard przedstawia przeprawę przez Kanał La Manche Angielski do Francji amfibiami własnej roboty (osobiście jest to jeden z moich ulubionych odcinków). I tutaj za bardzo się nie skupia na tym, co widzieliśmy w programie, ale na tym, jak bardzo przerażające było przepływanie toyotą corollą obok wielkich liniowców na, jakby nie było, otwartym morzu.
Przygoda numer cztery, nie wspomniana na okładce, a moja ulubiona - choć nie wiem, czy to mogę nazwać przygodą. Hammond wracał z pracy do swego domu w Walii, gdy okazało się, że ma do czynienia z jedną z największych powodzi w historii Wielkiej Brytanii. Jako że jego córka Willow miała następnego dnia urodziny, musiał się dostać do domu mimo wszystko: a więc po kilkakrotnie wydłużonej, bo 10-godzinnej podróży swoim popielatym porsche, które o godzinie 2:00 nad ranem zostawił na parkingu pod supermarketem i 30-kilometrowym biegu dotarł do celu. A kilka dni później wypożyczoną łódką płynął na ratunek przyjacielowi, którego dom zamiast nad rzeką znalazł się w rzece.
Numer pięć to opis kręcenia filmu dokumentalnego o Evelu Knievelu, amerykańskim wyczynowcu motorowym, idolu Richarda z dzieciństwa. Przy okazji nasz bohater i autor jeździ po Ameryce obrzydliwie bordowym chopperem i spotyka się z Aniołami Śmierci oraz naśladowcami Knievela, starając się wyglądać groźnie. Nie skomentuję efektu.
Jak pisze wydawca, "książka jest jak wyjście na piwo z dobrym kumplem". I wiecie co? Tak się właśnie poczułam. Jakby Richard Hammond był moim kumplem, który opowiada o swoich przeżyciach.
Strasznie podoba mi się jego styl pisania: i wcale nie chodzi o ciągłe dygresje, dzięki którym możemy poznać jego żoną Mindy, której żółty land-rover nazywa się Lizaczek, tylko o opisy. Hammond ma talent do obrazowania rzeczy, kształtowania w naszych głowach dokładnych wizji tego, co sam przeżył - i robi to z lekkością - a przy okazji daje możliwość mi, kobiecie, poznania męskiego umysłu. I to się chwali.
- Ja pierdolę! Patrzcie! - krzyk przerwał nabrzmiałą żalem ciszę. [...] - Krokodyl! Tam na brzegu! Jaki ogromny!
Rzeczywiście był wielki. Na oko ze dwadzieścia metrów długości. A co najważniejsze, znajdował się niecałe sto metrów od miejsca, w którym pluskałem się z Oliverem.
W skali od jednego do dziesięciu? Pierdyliard Dziewięć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz